”Tu jest obóz koncentracyjny Auschwitz”

Siedemdziesiąt jeden lat temu rotmistrz Witold Pilecki dobrowolnie został uwięziony w KL Auschwitz W obozie zorganizował konspirację wojskową i przez prawie trzy lata informował Komendę Główną ZWZ/AK o sytuacji w obozie. Po ucieczce z KL Auschwitz organizował tajną organizację NIE (Niepodległość) na wypadek sowieckiej okupacji. Walczył w powstaniu warszawskim i był jeńcem wojennym w obozie Murnau. Po wojnie służył w II Korpusie Polskim gen. Władysława Andresa we Włoszech. Wrócił do Polski i został aresztowany w maju 1947 r. przez UB. Po okrutnym śledztwie w więzieniu na Mokotowie został skazany na karę śmierci. Zbrodniczy wyrok wykonano w tym komunistycznym więzieniu 25 maja 1948 r.

Zdjęcie obozowe rtm. Witolda Pileckiego
Zdjęcie obozowe rtm. Witolda Pileckiego

W pobliżu Muzeum Auschwitz-Birkenau jest Osiedle im. rotmistrza Witolda Pileckiego oraz jego imię nadano Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Oświęcimiu. Poniżej zamieszczony jest obszerny fragment „Raportu rtm. Witolda Pileckiego z 1945 r.”, opisujący jego przybycie do KL Auschwitz, zamieszczony w książce Adama Cyry, „Ochotnik do Auschwitz. Witold Pilecki 1901–1948”, Oświęcim 2000.


Dnia 19 września 1940 roku – druga łapanka w Warszawie. Jeszcze żyje kilku ludzi, którzy widzieli, jak o godzinie 6.00 rano szedłem sam i na rogu Alei Wojska i Felińskiego stanąłem w „piątki” ustawiane przez esesmanów z łapanych mężczyzn. Potem załadowano nas na Placu Wilsona do aut ciężarowych i zawieziono do koszar Szwoleżerów. Po spisaniu danych personalnych w zorganizowanym tam prowizorycznie biurze i odebraniu ostrych przedmiotów (pod groźbą zastrzelenia, jeśli się potem u kogoś bodaj żyletka znajdzie) wprowadzono nas na ujeżdżalnię, gdzie pozostawaliśmy przez 19 i 20 września.

W ciągu tych paru dni niektórzy zdążyli już zapoznać się z pałką gumową spadającą na ich głowy. Mieściło się to jednak w ramach możliwych do przyjęcia, dla ludzi przyzwyczajonych do tego rodzaju sposobów utrzymywania ładu przez stróżów porządku. W tym czasie niektóre rodziny wykupywały swych najbliższych, płacąc ogromne sumy esesmanom. W nocy spaliśmy wszyscy pokotem na ziemi. Ujeżdżalnię oświetlał ogromny reflektor, stojący przy wejściu. Po czterech stronach umieszczeni byli esesmani z bronią maszynową.

Było nas tysiąc osiemset kilkudziesięciu. Mnie osobiście najbardziej denerwowała bierność masy Polaków. Wszyscy złapani nasiąkli już jakąś psychozą tłumu, która wtedy wyrażała się w tym, że cały ten tłum upodobnił się do stada baranów. Nęciła mnie myśl prosta: wzburzyć umysły, poderwać do czynu tę masę. Współtowarzyszowi memu – Sławkowi Szpakowskiemu (wiem, że żył do czasu Powstania w Warszawie) proponowałem nawet wspólną akcję w nocy: opanowanie tłumu, napad na posterunki, przy czym miałem – przechodząc do ubikacji – „zawadzić” o reflektor i zniszczyć go. Lecz ja przecież w innym celu znalazłem się w tym środowisku, a to byłoby pójściem na rzecz znacznie mniejszą… On w ogóle uważał to za pomysł z dziedziny fantazji.

21 września rano wsadzono nas do aut ciężarowych i w towarzystwie eskortujących motocykli z bronią maszynową, odwieziono na dworzec zachodni i załadowano do wagonów towarowych. W wagonach tych przedtem widocznie musieli wieźć wapno, gdyż cała podłoga była nim wysypana. Wagony zamknięto. Wieziono dzień cały. Pić ani jeść nie dali. Zresztą jeść nikt nie chciał. Mieliśmy, wydany dnia poprzedniego, chleb którego wtedy ani jeść ani cenić nie umieliśmy. Chciało się nam tylko bardzo pić. Wapno pod wpływem wstrząsów rozdrabniało się w pył. Unosiło się w powietrzu, drażniło nozdrza i gardło. Pić nie dali. Przez szczeliny desek, którymi zabite były okna, widzieliśmy, że wiozą nas gdzieś na Częstochowę. Około 10 wieczór (godzina 22.00) pociąg się zatrzymał w jakimś miejscu i dalej już nie jechał. Słychać było krzyki, wrzask, otwieranie wagonów, ujadanie psów.

To miejsce we wspomnieniach moich nazwałbym momentem, w którym kończyłem ze wszystkim, co było dotychczas na ziemi i zacząłem coś, co było chyba gdzieś poza nią. Nie jest to silenie się na jakieś dziwne słowa, określenia. Przeciwnie – uważam, że na żadne słówko ładnie brzmiące, a nieistotne, wysilać się nie potrzebuję. Tak było. W głowy nasze uderzały nie tylko kolby esesmanów – uderzało coś więcej. Brutalnie kopnięto we wszystkie nasze pojęcia, do których myśmy się na ziemi przyzwyczaili (do jakiegoś porządku rzeczy – prawa). To wszystko wzięło w łeb. Usiłowano uderzyć możliwie radykalnie. Złamać nas psychicznie jak najszybciej.

Zgiełk i jazgot głosów zbliżał się stopniowo. Nareszcie gwałtownie otwarto drzwi naszego wagonu. Oślepiły nas reflektory skierowane we wnętrze.

– Heraus! rrraus! rrraus! [Wychodzić!, szybko! …] – padały wrzaski, a kolby esesmanów spadały na ramiona, plecy i głowy kolegów. Należało szybko znaleźć się na zewnątrz. Skoczyłem i wyjątkowo nie dostałem kolbą; stając w piątki trafiłem w środek kolumny. Zgraja esesmanów biła, kopała i robiła niesamowity wrzask: „zu Fünfe!” [piątkami]. Na stojących na skrzydłach piątek, rzucały się psy, szczute przez żołdaków. Oślepieni reflektorami, pchani, bici, kopani, szczuci psami, raptownie znaleźliśmy się w warunkach, w jakich wątpię, by ktoś z nas był kiedykolwiek. Słabsi byli oszołomieni do tego stopnia, że naprawdę tworzyli bezmyślną grupę.

Pędzono nas przed siebie, ku większej ilości skupionych świateł. W drodze kazano jednemu z nas biec do słupa w bok od drogi i zaraz w ślad za nim puszczono serię z peema. Zabito. Wyciągnięto z szeregu dziesięciu przygodnych kolegów i zastrzelono w marszu z pistoletów, w ramach „odpowiedzialności solidarnej” za „ucieczkę”, którą zaaranżowali sami esesmani. Wszystkich jedenastu ciągnięto na rzemieniach uwiązanych do jednej nogi. Drażniono psy skrwawionymi trupami i szczuto je na nich. Wszystko to robiono przy akompaniamencie śmiechu i kpin. Zbliżaliśmy się do bramy, umieszczonej w ogrodzeniu z drutów, na której widniał napis: „Arbeit macht frei” [Praca czyni wolnym]. Później dopiero nauczyliśmy się go dobrze rozumieć. Za ogrodzeniem, rzędami ustawione były murowane budynki, wśród których widniał rozległy plac. Stojąc wśród szpaleru esesmanów, przed samą bramą, doznaliśmy na moment większego spokoju. Odpędzono psy, kazano nam wyrównać piątki. Tutaj liczono nas skrupulatnie na końcu doliczając ciągnione trupy. Wysoki, wtedy jeszcze pojedynczy płot z drutu kolczastego i brama pełna esesmanów nasunęły mi mimowolnie, czytany kiedyś aforyzm chiński: „Wchodząc, pomyśl o odwrocie, a wychodzić będziesz cało…”. Uśmiech ironiczny zrodził się gdzieś we mnie i przygasł… na co to tutaj się przyda…

Za drutami, na wielkim placu, uderzył nas inny widok. W nieco fantastycznym, pełzającym po nas ze wszystkich stron świetle reflektorów, widoczni byli jacyś niby ludzie. Z zachowania podobni raczej do dzikich zwierząt (bezwzględnie obrażam tu zwierzęta – nie ma jeszcze w naszym języku określenia na takie stwory). W dziwnych ubraniach w pasy, jakie się widziało na filmach o Sing-Sing, z orderami na kolorowych wstążkach (tak mi się wtedy w migającym świetle wydawało), z drągami w ręku, rzucili się z dzikim śmiechem na pojedynczych naszych kolegów. Bijąc ich po głowach, kopiąc leżących już na ziemi w nerki i w inne czułe miejsca, wskakując butami na piersi, brzuch – zadawali śmierć z niesamowitym jakimś entuzjazmem.

„Ach! Więc zamknęli nas w zakładzie dla obłąkanych!…” – przemknęła mi myśl. – Co za podłość! – rozumowałem jeszcze kategoriami ziemi. Ludzie z łapanki – a więc nawet w pojęciu Niemców nie obciążeni żadną winą wobec Trzeciej Rzeszy. (…) Tu nie potrzeba było mieć żadnej sprawy politycznej, żeby zginąć. Zabijano pierwszego lepszego z brzegu. Zaczynało się od pytania rzuconego przez pasiastego człeka z drągiem: „Was bist du von zivil?” [kim jesteś z zawodu]. Odpowiedź: ksiądz, sędzia, adwokat wówczas powodowała bicie i śmierć. Przede mną w piątce stał jakiś kolega, który na to pytanie, rzucone mu z równoczesnym ujęciem go garścią za ubranie pod gardłem, odpowiedział: „Richter” [sędzia]. Fatalny pomysł! Po chwili był na ziemi bity i kopany. Więc wykańczano specjalnie inteligencję. Po tym spostrzeżeniu zmieniłem nieco zdanie. To nie obłąkańcy, to jakieś potworne narzędzie do wymordowania Polaków, rozpoczynające swe dzieło od inteligencji. Pić chciało się okropnie. Przywieziono właśnie kotły z jakimś napojem. Ci sami zabijający nas obnosili kubki z napojem wśród szeregów, pytając: „Was bist du von zivil?”. Dostawaliśmy upragniony, bo mokry – napój, wymieniając jakiś zawód robotnika czy rzemieślnika. A ci niby-ludzie, bijąc nas i kopiąc wykrzykiwali:… „hier ist KL Auschwitz – mein lieber Mann” […tu jest obóz koncentracyjny Auschwitz – mój drogi]…

Adam Cyra, „Ochotnik do Auschwitz. Witold Pilecki 1901–1948”, Oświęcim 2000, s. 265-268.

Adam Cyra
Oświęcim, 19 września 2011 r.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *