Zdarzyło się to ponad dwadzieścia lat temu. Był jesienny dzień 5 października 1998 roku, kiedy na terenie Muzeum Auschwitz spotkałem byłego więźnia Mieczysława Zawadzkiego (nr 8012) z Warszawy, który opowiedział mi niezwykłą historię zegarka, pokazując mi go na swoim ręku. Jego właścicielem w obozie był Stanisław Dobrowolski (nr 16061), który został rozstrzelany 28 października 1942 roku. Mieczysław Zawadzki opowiadał: Przyjaźniłem się ze Stasiem Dobrowolskim, który pracował w kuchni. Od czasu do czasu podrzucał mi margarynę, którą przechowywałem i on później dzielił ją między swoich kolegów. Pochodził podobno z okolic Zamościa. Był to chłopak bardzo przystojny, czarny, ślicznie grał na harmonii: „A mnie jest szkoda lata”. Kiedy słyszę tę piosenkę, to od razu przypomina mi się Stasiu Dobrowolski i aż mnie serce ściska, bo bardzo się lubiliśmy.
W dniu 28 października 1942 r. wstałem rano, dzień był dosyć pogodny, była ciepła jesień. Przebywaliśmy wtedy na bloku nr 25 a. Pobiegłem się umyć. Mieliśmy się myć w faskach, myło się po dziesięć osób, więc starałem myć się pierwszy. Umyłem się, wychodzę, a z prawej strony ze sztuby wyskakuje w kalesonach Stasiu Dobrowolski i mówi: „Mietek, rozwalą mnie dzisiaj!”. I pobiegł do ubikacji. Zastanowiłam się nad tym, stojąc pod ścianą, on wybiegł z ubikacji i mówi: „Słuchaj Mietek, zobaczysz, że mnie dzisiaj rozstrzelają”. I poszedł na sztubę.
Zacząłem się zastanawiać, czy może on coś wie, bo może już Hubert wrócił ze Schreibstube i coś powiedział. Poszedłem do pokoju, gdzie mieszkał blokowy oraz schreiber i pytam się: „Kolego, czy Hubert wrócił?”, a on mi na to: „Nie, jeszcze nie. Coś długo nie wraca”. Wychodziłem po schodach na korytarzu, bo mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, a tu wraca Hubert. Nazywał się Hubert Skolik, był Ślązakiem, to także szlachetna postać, dużo młodzieży uratował. Wysłał na wolność wiele osób, które były Erziehungshäftlinge (więźniowie wychowawczy) i miały terminowy pobyt w obozie. On był na ich bloku schreiberem i jeśli któryś z tych häftlingów umierał, to Hubert z obozu brał swoich kolegów, zamieniał im ich numery i tamci wychodzili na wolność, kiedy przyszedł termin zwolnienia. W dodatku kombinował chleb od Mietka Kotlarskiego, który pracował w magazynie, nieraz całe tragi i rozdawał go przeważnie młodym ludziom.
Hubert mówi do mnie: „Pierona, Mietek! Gdzie też tyle ludzi od nas idzie! Co ja mam robić?”. A jak z rana miało się wezwanie, to znaczyło to, że na rozstrzelanie. Mówię mu: „Zobacz, czy jest tam Dobrowolski Stasiu?”. „Jest! – mówi. – I Maryś, ten nasz Maryś! Ten młody chłopak, szesnaście lat. Co ja mam robić? Mietek, doradź. Powiedzieć im?”. Ja mówię: „Hubert, ja się nie włączam, to jest twoja sprawa, jak zrobisz. Ja nie mogę ci doradzić”.
Jest apel. Stoję jak zwykle na lewym skrzydle. Hubert jednak nie powiedział nikomu, co ich czeka, wyczytuje numery, wszyscy oni idą na lewą stronę. Kiedy wyczytał numer Dobrowolskiego, ten wybiegł z szeregu i podbiegł do mnie: „Mietek, mówiłem ci, że mnie rozwalą?”. Zdejmuje zegarek i mówi: „Masz ten zegarek. Jeżeli byś przeżył, to odnajdź moich rodziców, mieszkają koło Zamościa, tam wskażą ci Dobrowolskich, oddaj im ten zegarek i powiedz, jak zginąłem”. I poszedł.
Rozstrzelali ich chyba wtedy około dwieście osiemdziesiąt osób. Zaprowadzili ich na 11 blok, zaczęli strzelać, załatwili ich do godziny dwunastej i później wywozili ich na wozach, które ciągnęli więźniowie, przykrytych kocami. Krew wtedy płynęła aż do rynsztoku na 11 bloku, a krew, która się lała z nich, tworzyła czerwoną strugę od 11 bloku aż do krematorium.
Pech chciał, że stałem na górze w oknie 25 bloku. Wiozą ich, buja się to wszystko, te ciała. Odwija się koc i widzę, że nogami do mnie, a głową do 19 bloku, leży Staszek Dobrowolski. Jeszcze go zobaczyłem. Jego twarz mam do tej pory przed oczami, taką okrutnie pokrwawioną. Nie wiem, czy zakrwawili go, gdy go rzucali, czy jak go zastrzelili. Długi czas nie mogłem tego przeboleć. Do tej pory, kiedy gdzieś zagrają tę piosenkę „A mnie jest szkoda lata”, to od razu mi się przypomina Dobrowolski Stasio i jego twarz leżącego na tym wozie, na samej górze, przykrytego kocem.
Ten zegarek mam do tej pory. Jeździłem, szukałem w Zamościu i koło Zamościa, ale okazało się, że tam w 1942 r. były pacyfikacje i wiele wsi spalono, a ludzi wybito. Tak, że żadnego kontaktu z rodziną Stasia Dobrowolskiego nie udało mi się nawiązać.
W kilka lat później, już po śmierci Mieczysława Zawadzkiego, odnalazłem rodzinę Stanisława Dobrowolskiego w Tomaszowie Lubelskim. Zegarka nie byłem jednak im w stanie już przekazać. Zabrała go najprawdopodobniej z sobą wdowa po Mieczysławie Zawadzkim, która na stałe wyjechała do Stanów Zjednoczonych, nie podając swojego nowego miejsca zamieszkania za Oceanem.
Adam Cyra
Oświęcim, 28 czerwca 2019 r.